Fatima – elegia o miłości

     Była śmiesznie nieporadna. Kiedy przywiozłem ją do domu najpierw rzucały się w oczy nieproporcjonalnie długie łapy i wesoła mordka skora do zabawy. Długo dojrzewała myśl o psie w mieście, w bloku mieszkalnym na 50 metrach kwadratowych i to psie dużym.

Nareszcie decyzja: wyżeł niemiecki szorstkowłosy i do tego suczka bo jest wierniejsza i bardziej przywiązana do domu. Na pewno zaważyła prośba mego syna Jacka aby był to piesek wszechstronny, odporny na trudy, wierny i posłuszny. Z daleka przyjechała. Ale za to gdy wszedłem do zagrody szczeniąt, od razu do mnie podbiegła, nie miałem problemu z wyborem. Dereszowata suknia w piękne brązowe łaty, głowa cała brązowa, śmiejące się brązowe oczy, wesoła mordka i mały, śmieszny strychulec w ciągłym ruchu.

Jej przyjazd to była niespodzianka dla Jacka, prezent na urodziny za dobre wyniki w nauce w pierwszej klasie Technikum Leśnego. Teraz już był w drugiej i właśnie dzisiaj miał przyjechać do domu na wyjazdówkę. Dzwonek do drzwi, Fatima podbiega, podchodzę i otwieram. Jacek nie wierzy oczom, klęka, bierze ją na ręce i pieszczotliwie mówi: wyżełek, wyżełek, jakaś ty piękna. Ma na imię Fatima powiadam, a ona spontanicznie oblizuje go po twarzy. Potem jest wycieranie podłogi, bo psia radość, szczególnie szczenięca zawsze jest mokra.

Fatima miała już swoje porządne, duże legowisko za moim tapczanem w pokoju myśliwskim. Mieszkanie w mieście i do tego w bloku, to nie jest najlepsze miejsce dla wyżła, ale dobrze ułożony, posłuszny piesek sprosta trudom takiego życia.

Fatima od razu zaakceptowała Jacka. Wiedząc o tym, że jest szczepiona pozwoliłem im pójść na spacer, na pierwszy bardzo ważny wspólny spacer. Ale coś było nie tak ze szczepieniem, coś się stało, może lek był stary?  Po wyjeździe Jacka do szkoły Fatima zachorowała. Byłem przerażony, miała biegunkę, gorączkę, była osowiała i bez chęci do życia. Telefon do kliniki i polecenie lekarza by natychmiast ją przywieźć.

Diagnoza była jak wyrok śmierci: parwowiroza-nosówka. Lekarz dr Lisowski nie krył obaw ale też nie opuścił rąk. Otrzymała wszystkie możliwe leki i szczepienia i co dwanaście godzin woziłem ją na wlewy kroplówki,  a po powrocie do domu brałem ją i kładłem sobie na piersi aby słyszała bicie mego serca i ogrzewałem ją swoim ciałem. To była jesień, pogoda paskudna ale przetrzymała pierwszy tydzień, aż lekarz był zdziwiony. Powiedział, że to przypadek jeden na tysiąc by szczeniak wygrał z nosówką, a Fatima wygrała i wracała do zdrowia. Na balkonie urządziłem jej wygodne legowisko i gdy wyglądało słońce grzała się w jego promieniach.

Wtedy zdarzył się dziwny przypadek. Jeden z kolegów myśliwych przyszedł po odstrzał. Byłem wówczas łowczym w Kole Łowieckim „Bory Lubuskie” w Gorzowie. Fotel przy stoliku stał naprzeciw legowiska Fatimy, suczka drzemała, a ja poszedłem do kuchni zrobić herbatę. Co mu strzeliło do głowy? Gdy otworzyła oczy wyszczerzył do niej zęby i zawarczał aby ją przestraszyć. Lekko się cofnęła i zaczęła również warczeć. Popatrzyłem na niego z wyrzutem, a suczkę uspokoiłem głaskaniem, ale już nie odwracała od niego oczu, obserwując czujnie i nigdy nie zapomniała tego incydentu. Było to tak, że gdy podjeżdżał samochodem pod blok, zrywała się i warczała wściekle, a kiedy wchodził musiałem go przed nią bronić. I tak pozostało przez wszystkie lata, miała doskonałą pamięć. Był to jedyny przypadek takiego zachowania Fatimy wobec ludzi, ale też nikt więcej jej nie straszył.

Bardzo szybko postępowała nauka. W ciągu jednego dnia nauczyła się komendy: daj głos i siad, a wciągu tygodnia waruj i aport. Było to w domu, w formie zabawy, ale że powtarzałem komendy i gesty, weszło jej w krew i nigdy ich nie zapomniała. Kiedy na tyle się wzmocniła, że mogła samodzielnie chodzić po schodach (drugie piętro), wyjeżdżaliśmy w teren do łowiska. Tam jadąc wolniutko „maluchem”, trenowałem Fatimę w bieganiu. Bardzo to lubiła i była coraz sprawniejsza. Trzeba było zrobić próbę strzału. Kazałem jej zostać i odjechałem na 500 metrów. Strzeliłem w górę dwa razy i nic, suczka patrzy ciekawie. Podszedłem może na 100 metrów i znowu dwa strzały i nic, jakby pytała po co tyle hałasu. Podszedłem zupełnie blisko i rozmawiając z nią, zwracałem uwagę by patrzyła co robię. Załadowałem strzelbę, strzeliłem w górę raz – nic, suczka usiadła, strzeliłem drugi raz – pokręciła głową, że za głośno i że po co te grzmoty.

To były te dobre czasy, gdy polowaliśmy na zające, a rozkłady na pokocie były bogate. Tam Fatima zobaczyła po co strzelba strzela i zrobiła użytek ze swych nóg dochodząc postrzałka. Zrobiła zresztą przed zającem stójkę, ale nie miałem jej tego za złe. Zależało mi jednak aby wyszkolić ją do poszukiwania postrzałka zwierzyny grubej.

Zdarzyło się przed  świętami Bożego Narodzenia, gdy będąc na polowaniu z ambony przy nęcisku na dziki,wyrwany zostałem z błogiej drzemki w ciepłym kożuchu, ze świadomością,że na nęcisku są dziki. Były bardzo blisko. Zmierzyłem do przelatka,strzał i wataha rozbiega się na wszystkie strony. Pobieżne poszukiwania nie dały rezultatu,a ponieważ był mróz postanowiłem je kontynuować rano. Wtedy wziąłem Fatimę po raz pierwszy na dzika. Na miejscu było mnóstwo tropów, kilka kropel bladej farby, a wszystko przemieszane, przebuchtowane. Pewnie po moim odejściu była jeszcze inna wataha. Fatima zaczęła pilnie węszyć i prowadzić mnie w kierunku młodnika.

Młodnik był już podkrzesany, widoczność dobra, a dzika nie widać. Odwołałem Fatimę na szeroki trop, którym uchodziła wataha, ale nie była nim zainteresowana. Kiedy po kolejnym powrocie na zestrzał znowu skierowała się do młodnika dałem spokój – a rób sobie co chcesz. Fatima skoczyła między drzewka, dziwnie grubo zaszczekała – patrzę i oczom nie wierzę, zagrzebany w ściółce podnosi się rudy dzik, mój przelatek i skacze do niej, a ona się cofa do mnie i szczeka i podprowadza mi dzika. Wystawiła go jak kuropatwę. Strzeliłem i przelatek został w ogniu, miał przestrzelo­ne oba przednie biegi w kolanach. Ta bliska odległość przy strzale i prawie pionowo w dół, przy braku poprawki spowodowały, że sztuka została tak dziwnie trafiona. Fatima potarmosiła mu trochę portki, ale gdy ją odwołałem dała spokój. Nagrodziłem pieszczotą i kiełbaską, a w domu dostała narogi z kaszą. Teraz już wiedziałem co jest warta i nieraz zapisała się złotymi zgłoskami czy to dochodząc dzika czy jelenia.

Zaczęły się polowania na kaczki i gęsi, na bażanty i piżmaki. Pasjami lubiła jeździć z Jackiem na wał nad Wartę i tam kilometrami chodzili za kogutem. Świetnie wystawiała, a potem aportowała z największych trzcin. Jesienią jeździliśmy do Słońska na gęsi, ale bałem się o nią, bo zimno i lód wodę ścinał, a ona cały dzień mokra. Woziłem ze sobą ciepłe koce i dery by ją ogrzać i osuszyć ale i tak zachorowała na uszy i już do końca życia cierpiała.

Kiedy skończyła cztery lata uznaliśmy z Jackiem, że czas aby choć raz w życiu została matką. Przez ten czas nie wykazywała szczególnego zainteresowania psami, ale też pilnowaliśmy by nie było mezaliansu. W okolicach Gorzowa nie było odpowiedniego partnera, znalazł się aż koło Elbląga. No więc rozmowy telefoniczne, uzgadnianie szczegółów i gdy był już dwunasty dzień cieczki, w ciężkim upale gorącego lata w drogę.

Na miejscu okazało się, że nie dopuszcza psa do siebie. Po wielu próbach właściciel psa poradził mi żebym ją przytrzymał, że to jest normalna praktyka i zwykle trzeba w ten sposób ingerować. No i stało się. Nigdy nie zapomnę wyrazu jej oczu. Te oczy mówiły o upokorzeniu hrabiny. Była w ciąży i źle ją znosiła. Urodziła poprzez cesarskie cięcie sześcioro dzieci i była dobrą matką. Gdy jednak podawałem jej szczenięta aby ssały siarę, nie mogłem z żalu, że tak cierpi z mojego powodu – macierzyństwo bowiem nie było jej powołaniem.

Szczeniaki wychowywały się zdrowo i tylko nieraz bardzo jej dokuczały. Była cierpliwą matką. Gdy zgoiła się rana po cesarce, chętnie je karmiła, a one rosły jak na drożdżach. Czy wyobrażacie sobie sześcioro takich urwisów w mieszkaniu? Kiedy bardzo się zmęczyły figlami, kładły się spać w łazience – tam było najchłodniej, a kiedy mocno dokuczyły Fatimie, uciekała na kanapę. Było to skuteczne dopóki same na tyle nie podrosły, że potrafiły do niej się wdrapać.

Wychowała swoje dzieci i poszły w świat. Ale, że zostały poczęte gwałtem, nie miały szczęścia. O trójce wiem, że zginęły tragicznie, same suczki. Największy AGAT mieszkał pod Gorzowem i był doskonałym psem użytkowym, a szósty najmniejszy i najbardziej przeze mnie ukochany ALF wyjechał do Zielonej Góry, nie wiem jak mu się życie ułożyło. Pamiętam tylko jego przylepiony do szyby samochodu nosek, że jak to mogło się stać, że jego ukochany pan oddał go obcym ludziom. To było tak trudne, że nie chcę już nigdy takich pożegnań i nigdy nie będzie w moim domu szczeniąt.

Nigdy też więcej Fatima nie miała dzieci i nigdy nie była zainteresowana partnerem. Żyła tylko dla nas. Chodziliśmy na wystawy i miała doskonałe oceny ale ponieważ bardzo się stresowała innymi psami i to sobie odpuściliśmy. Szczęśliwa była tylko na polowaniach, chociaż nie lubiła zostawać w samochodzie. Gdy po kilku latach wyjechałem, została z Jackiem, to był przecież jego pies. Ale przyjeżdżała do mnie w odwiedziny i zawsze bardzo się cieszyła, równie jak ja z tych spotkań, jakby wiedziała, że kiedyś zostanie tu ze mną na zawsze…

Każdego dopadnie starość. Fatima była w siedemnastym polu i była najstarszym wyżłem w gorzowskim, kiedy i ją zmógł wiek i choroby. Nie dawała rady chodzić po schodach i Jacek musiał nosić ją na rękach. Dał o sobie znać reumatyzm i zapalenie stawów. Wychodziły polowania w lodowatej wodzie. Uradziliśmy, że Fatima przyjedzie do mnie na dożywocie, na zasłużoną emeryturę. Wprawdzie jest Dunaj – Gończy Polski, jest Czok – mały puchaty jamnik, jest Mura wierny pies stróżujący ale i dla niej musiało znaleźć się miejsce i nowy dom. Tu przynajmniej było podwórko i ogród, i sad, i tylko trzy schodki na ganek. A więc dostała nowe miejsce do spania obok Dunaja i Czoka. Nasze psy przyjęły seniorkę przyjaźnie i taktownie, znały ją trochę z poprzednich wizyt. Były dla niej grzeczne i uważne, by jej nie urazić. Tylko mały Czok zachęcał ją czasem do zabawy – ale jej czas już mijał.

Wezwałem lekarza na naradę, rozłożył ręce, dał coś na wzmocnienie i ostrzegł, że nic już tu nie pomoże, a ostatnie dni będą ciężkie dla wszystkich, szczególnie dla niej. Nadszedł grudzień, również grudzień jej życia. Była tak słaba, że pokonanie tych trzech schodków stanowiło wielką trudność, potykała się i przewracała ale jeszcze trochę jadła i piła dużo wody. I przyszedł ten czas gdy odmówiła posiłku i wody, gdy wszelkie siły ją opuściły i wyciekało z niej życie. Widziałem jak bardzo cierpi z tego powodu i jak błaga mnie o pomoc, o ulgę w męce. Był to 29 dzień grudnia. Wezwałem na ratunek lekarza. Przyszedł ale nie dawał już żadnych leków. Zaproponował mi bardzo poważnie abym rozważył możliwość skrócenia jej męki i cierpień, mogła tak konać jeszcze kilka dni. Wówczas podjąłem decyzję, że muszę jej pomóc, że przecież nie przedłużę jej życia, a skrócę męczarnie i poniżenie, że po godnym życiu zasłużyła na godną śmierć.

Siedzieliśmy w gabinecie myśliwskim przy płonącym brzozowymi szczapami kominku, Fatima leżała przed paleniskiem na dziczej skórze i nagle wstała i popatrzyła na mnie błyszczącymi jak dawniej oczami z wyraźnym nakazem i poszła na swoje legowisko. Chciała już być sama, zrozumiałem, że to już czas. Dałem znak lekarzowi aby podał jej lekarstwo. -Bezmierny żal, że to już koniec jej obecności w domu, łzy i głucha pustka w sercu i zdaje ci się, że nie podołasz. Ale życie się wciska. Dunaj chodzi cicho i Czok podstawia mordkę do pogłaskania. Przypominają, że oni są ze mną, że nie jestem sam. Tajemnica przejścia do innego świata bliskiej ci istoty zawsze pozostawia jakiś lęk. Śmierć, którą zadajemy w kniei jest inna, głośna grzmotem wystrzału, natychmiastowa, błyskawiczna jak grom. Ta przychodzi cicho, skrada się cieniami i czepia się kątów. Tamta jest bohaterska, junacka – ta szlochająca smutkiem i cierpieniem.

Fatima leżała na swoim ulubionym posłaniu jak zawsze, położywszy głowę na przednich wyciągniętych łapach z zamkniętymi oczyma i dyszała płytko, była już bardzo spokojna. Ukląkłem przy niej. Położyłem jej na głowie rękę. Otworzyła na moment swoje mądre, wierne, brązowe oczy i popatrzyła na mnie tak poważnie. Cofnąłem rękę, a ona zamknęła z ulgą oczy. Tym co są już na progu wieczności pociech nie potrzeba, oni wiedzą gdzie idą i widzą innymi oczami swą drogę, nie wolno im przeszkadzać w przekraczaniu progu. To było jej ostatnie spojrzenie. Zabrała mój obraz ze sobą, a ja już na zawsze zachowam w sercu jej oczy.

Nazajutrz pochowałem Fatimę w ogrodzie, wśród choinek, pod brzózką. Klęcząc w galowym myśliwskim mundurze ze starą kurkówką w ręku, z Dunajem i Czokiem przy boku, położyłem rękę na jej chłodnej głowie po raz ostatni, ucałowałem oczy i łapy na pożegnanie, żegnając wiernego przyjaciela i towarzysza łowów w jej siedemnastoletniej służbie myśliwskiej i obiecałem, że często będę ją odwiedzał.

Teraz na jej grobie rosną panieńskie lilie i fioletowe fiołki. Często do niej zachodzę, tam mogę zadumać się nad wiernością i miłością ponad wszelkie udręki, tam wierzę w prawdziwą przyjaźń i oddanie bez reszty. Myślę, że jest szczęśliwa i jest jej dobrze pod troskliwymi gałązkami brzozy po trudach żywota. Dunaj z Czokiem również często Fatimę odwiedzają znacząc po swojemu wizytę, a ona wie, że zawsze mieszka w naszych sercach, i że kiedyś znowu będziemy razem. Niech jej domowe drzewka cicho szumią do snu i knieja niech się uśmiecha

 Słońsk – 2003

Mirosław Jerzy Więckowski