Tym razem dotrzymał słowa, zabrał ją na polowanie. Jeszcze w lecie, idąc za koziołkiem skrajem pól wytropił szlak dziczej watahy. Widać lubiły zaglądać na te pola miedzami podzielone tak blisko wsi, choć i do lasu nie było daleko.
Jakoś jednak nie składało mu się by zajrzeć w te strony łowiska, aż prawie do jesieni. Lubił te kąty znane od dzieciństwa: piękny starodrzew dębowo – bukowy z podszytem leszczyny i sosny grubaśne.
Idąc z młodym wyżłem na spacer w stronę lasu, znowu natknął się na ten sam szlak dziczej watahy. Postanowił sprawdzić dokąd ciągną. Trop był jeszcze ciepły. Suczka zaczęła prowadzić, więc wziął ją na otok.
– Fatima, do nogi piesku! – zagadał by ją ostudzić.
Wolno przeszli przez młodniak sosnowy, potem weszli w ten starodrzew. Tu dziki zatrzymały się czas jakiś buchtując pod dębami. Jeszcze czuć było w wilgotnym powietrzu ich odwiatr. Suczka aż drżała z emocji podnosząc na Pana swe piękne brązowe oczy. Po skłonie lasu w dolinie, gdzie zaczynały się olchy, brzoza i łozina, weszli na świeżo zbuchtowane bagno. Dalej bez gumowców iść było nie sposób. Postanowił obejść bagno dookoła. To nie było tak wiele, może kilka hektarów. Wolno człapali skrajem, aż doszli z powrotem do wioski. Nie było tropów wyjściowych, a więc wataha na dzień zalegała w bagnisku. I jak to bywa, znowu coś pokrzyżowało mu plany, musiał odłożyć polowanie. Aż do dzisiaj.
Uparła się, że chce jechać, tylko raz zobaczyć. Zgodził się, choć niechętnie. W nocy polował na dziki zwykle sam. Tu nie było miejsca dla widzów. To było misterium powrotu do natury, do pierwocin istnienia. Ale się zgodził. Zasiedli na starej ambonie przy bagnisku. Księżyc jeszcze młody nie dawał poświaty, a wczesna jesień nie gubiła liści. Ptaki usypiały kwiląc i tylko wrony z wrzaskiem wracały do lasu. Dzień się kończył. Szmery i szepty nocy już się budziły. Jeszcze tylko gołębie miłośnie gruchały w dębinie, gdzieś ostrzegała sójka, kukułka gdaknęła – las usypiał.
Coś poruszyło się na moczarach, zachwiało jakby konar bezlistny. Mocarz nad mocarze, jeleń byk w całej krasie wychynął z ostępu i – zaraz zniknął. Tylko czas jakiś słychać było jego gniewną drogę. Łamał drzewka i gałęzie na swoim szlaku, szukał łań. Zaczynało się rykowisko. Przytuliła się z drżeniem do niego, zajrzała miłośnie w oczy. Z bagna poczynały podnosić się opary, a z nimi niesamowite zapachy wrzosu, piołunu, pokrzyw i czego tam jeszcze. Czy wiecie jak pachnie bagno? Połóżcie się na kępie turzycy, albo tataraku. Ma w sobie woń wszystkich cudów świata. Kiedyś właśnie tam, w mroku dziejów, nasze kobiety – wiedźmy szukały kwiatu paproci i ziół lubczyka. Parna i chmurna noc nadchodziła. Lękliwie odezwały się znowu ptaszęta. Położyła mu gorącą, wilgotną rękę na piersi. Zadrżała podając usta. I wtedy stało się to, co chmarom jeleni nakazuje się zbierać na rykowisko, gdy dziki odprawiają huczkę, sarny ruję, gdy nadchodzi spełnienie miłości.
Z upojnego odrętwienia wyrwał go chlupot bagna. Zebrał się w sobie, Lornetka do oczu – dwa duże dziki, przelatki. Gdzie jest sztucer? Gdzie do cholery ten sztucer? Wreszcie jest w kącie ambony, a jakże, pięknie otulony jej koszulką. Decyzja: strzelaj! Strzał i znowu chlupot. Drżąc z emocji i uniesienia odstawił broń. Obrócił się do niej, gorącej i pachnącej spełnieniem, a ona objęła go miłośnie. Otuleni kocem drzemali do brzasku. Poranny ziąb ich obudził. Zeszli z ambony, ona na bosaka, bo w miłosnym uniesieniu gdzieś zagubiła buty, a gdy na tyle było jasno, sam poszedł w bagnisko. Opar jeszcze się unosił, czuć było odwiatr dzików. Wolno chlapał się po błocie i gdy wszedł w gęstwę zarośli i szuwarów, sójka wrzasnęła, a on mocniej ścisnął broń w ręku. Wstrząsnął się i w tym momencie zobaczył dzika… Leżał tak jak wbiła go kula, pod krzewem łoziny. Wyglądał jakby spał. Odwrócił się w stronę ambony.
– Jest – krzyknął – mamy dzika, masz szczęście.
– jeeest – Odpowiedziała jak echo prawie.
A potem przy pokocie dostąpiła zaszczytu ceremonii chrztu myśliwskiego. Nigdy nie zapomniała tamtego polowania, on również na zawsze zatrzymał w swych oczach i pamięci tamten opar nad bagnami.
Różanki 1996
Mirosław Jerzy Więckowski