Minęło już tyle lat, a wspomnienie wciąż żywe. Wkrótce po egzaminach selekcjonerskich zacząłem rozglądać się za bronią kulową. To nie były te czasy, że wchodzisz do sklepu i wybierasz co tylko dusza zapragnie.
Ale miałem szczęście. W sklepie myśliwskim Jedności Łowieckiej w Gorzowie znalazłem ogłoszenie, ze ktoś chce sprzedać Łucznika Mannlichera kal. 7 x 64. To była ta krótka seria doskonałych austriackich sztucerów produkowanych w Radomiu. Mój przyjaciel Władek zajął się organizowaniem pieniędzy na zakup, powyciągał wszystkie możliwe oszczędności swoje i kolegów. Nazajutrz nie wierząc własnemu szczęściu, zostałem właścicielem sztucera, któremu jestem wierny do dzisiaj.
No więc z głową nabitą kryteriami selekcji i odstrzałem w kieszeni pojechałem na polowanie. Moje pierwsze Koło Łowieckie, koło Włodzimierza Korsaka „Bory Lubuskie” w Gorzowie posiadało trzy obwody. Wybrałem najdalszy, zdawało mi się najbardziej dziki i najmniej uczęszczany. To była taka zaniedbana uprawa. Od strony drogi jakby wyspa, kępa starego lasu, a do zwartego boru jakieś pół kilometra tej uprawy.
Usiadłem na stołku myśliwskim na skraju wyspy. Słońce chyliło się ku zachodowi, zapach wiosny unosił się na skrzydłach wracających do gniazd ptaków. Odurzał i mamił zmysły, rozmarzał. Z nawyku uniosłem lornetkę do oczu. Na ścianie lasu jakiś ruch, coś się tam dzieje, wstaję ostrożnie ze stołka, chowam się za drzewami. Wychodzi z lasu duży dzik, ba duży, dla mnie ogromny i kieruje się w moją stronę ale zachowuje się jakoś dziwnie, to zawraca, to staje z gwizdem uniesionym do góry – wiem, że nie może mnie zwęszyć, wiatr mam dobry, do siebie. Aż staję na palcach, a dzik coraz bliżej, idzie radliną uprawy. Nagle coś jak piłka wyskoczyło z tej radliny, aż przetarłem oczy, to warchlaczek, jeden jedyny, a więc to locha, stara samura, może to jej ostatni miot?- Nie zostawię małego sierotą, nawet nie obejrzałem się na sztucer oparty o drzewo. I zaraz po tym odbiły w bok ginąc mi za wzniesieniem. Tylko jakiś czas słyszałem jeszcze troskliwe rechtanie lochy.
Z zastygłego rozrzewnienia budzi mnie znowu jakiś ruch na ścianie lasu. Rude plamy mocno odcinają się na tle zieleni, chmara jeleni ciągnie z wolna i nikną w zadrzewieniach. Cisza robi się zupełna, ptaki milkną układając się do snu, słońce zachodzi i cienie mroku wpełzają na uprawę. Znowu coś stoi na ścianie lasu – jak zaklęta księga ten las. Lornetka do oczu, tym razem to sarna, jeszcze chwila – koziołek. Łeb trzyma nisko, pysk siwy – stary rogacz. Mam go już wyraźnie w szkłach, to szydlarz o pięknie wygiętych, lirowatych parostkach. Decyduję się na strzał. Serce bije mi tak mocno, że myślę, że i kozioł je słyszy, a on skubie leniwie jakiś krzak i podaje mi połeć – staje bokiem. Krzyż lunety naprowadzam na komorę, przyspiesznik i grom strzału rozdziera zapadający zmrok. Kozioł pada w ogniu. Siadam na stołku. Jestem cały mokry, pot spływa mi po plecach, nogi drżą i cały dygocę, a w głowie wirujący krąg: mój pierwszy koziołek, jest tam, niedaleko, zaraz go zobaczę, dotknę, posiądę…
Ale czekam posłuszny nakazom tradycji, by napisał testament, by nie widziały jego gasnące oczy nikogo i niczego prócz gwiazd, do których teraz zdąża. Wreszcie wstaję ociężale, przeładowuję sztucer wiedząc, że nie ma takiej potrzeby, nie ma sensu, ale z nawyku chyba i idę do niego, a on leży spokojny, wyprostowany, z głową uniesioną na skłonie bruzdy. Odłamuję gałązkę brzozy, klękam na oba kolana, w pokłonie głową dotykam jego barku, dzięki Ci święty Hubercie. Drżącymi rękoma podaję mu do pyska „ostatni kęs”, złom gałązki „pieczęć” kładę na ranę, a ostatni kawałek za wstążkę kapelusza. Długo siedziałem przy nim z natłokiem myśli o przemijaniu, pełniąc wartę z bronią na kolanach, aż ziąb zaciągnął i gwiazdy silniej rozbłysły.
Wiszą te jego cudowne parostki w moim gabinecie myśliwskim na honorowym miejscu, nad biurkiem, w rozłodze mojego pierwszego jelenia byka. Nie są największe i najpiękniejsze z kolekcji, i choć wszystkie są dla mnie bardzo ważne, bo są częścią mojego życia, to on jest i zawsze będzie dla mnie najwspanialszy i najważniejszy – ten najpierwszy z moich rogaczy…
A działo się to 24 maja 1983 roku – Darz Bór.
Mirosław Jerzy Więckowski