Dublet

     Młodym byłem myśliwym, dopiero czwarty sezon wycierałem knieję. Wybraliśmy się w czwórkę do lasu. Ja z Władkiem, kolegą z „Borów Lubuskich” i dwóch zaproszonych z „Rysia” Drezdenko gości.

Dublet - kozioł i odyniec

 Dziki chodziły na chłopskie pola koło Bolemina. Gościom oddaliśmy ambony na skraju pól, a sami rozeszliśmy się po lesie. Przypadła mi enklawa, śródleśne poletko – „marchew”, tam miałem rozejrzeć się za koziołkiem, Władek poszedł tylko sobie znanymi ścieżkami. Nagle deszcz zaszeleścił po majowych liściach – przeszła krótkotrwała ulewa. Stałem pod drzewami czekając na słońce, marząc o niebieskich migdałach. Przy pierwszych promieniach ruszyłem powoli stwierdzając po raz kolejny, jak czarowny aromat daje las po deszczu – aż dławi w piersi.

Momentalnie wmurowało mnie na środku leśnej tryby. Jeszcze miałem dobry kawałek do ambony, gdy ujrzałem pod nią rudą plamę. Lornetka do oczu, to stary rogacz, siwy pysk, na głowie na jednej tyce wysoka widlica, a na drugiej krótkie szydło, zupełny regres, uwstecznienie i zanik parostków. Chcę strzelić z wolnej ręki ale gdzie tam, sztucer chodzi mi wraz z sercem jak wahadło w zegarze, a on się czochra o drabinę ambony. Stopa za stopą aby tylko nie trzasnęła gałązka przesuwam się na drugą stronę drogi i spocony z nadmiaru emocji, opieram o sosnę, teraz mogę odsapnąć. Staję w rozkroku, ręka oparta o sosnę, sztucer na przedramieniu. Jakoś uspokajam oddech, przyspiesznik i stary rogacz wali się w ogniu. Jestem pod ogromnym wrażeniem spotkania. Żeby takiego starego, ostrożnego kozła podejść tak blisko, to niebywałe szczęście. Myślę, że na niego też podziałał ten niezwykły aromat lasu po deszczu. Odczekuję uświęcony czas na napisanie testamentu, a potem na kolanach podaję mu ostatni kęs, dziękując świętemu Hubertowi za ten szczodry dar. Niewiadomo skąd zmaterializował się i Władek, gratulacje i „złom” za wstążkę kapelusza.

Zostawiamy koziołka, idziemy nad pola. Władek poszedł w prawo za młodnikiem, tam widział tropy dzików, ja idę leśną drożyną po granicy dużego, starego lasu sosnowego. Rozmyślam o koziołku. Nagle kątem oka widzę na lesie jakiś ruch – dziki. Nie może być, nie wierzę oczom. Przodem wolno idzie mały przelatek, a za nim w odległości 20 – 30 metrów duży odyniec. A więc to prawda, że duże dziki dobierają sobie asystentów. Dziki wolno zbliżają się do przesieki, mały poszedł ścieżką dalej, a odyniec wkracza na trybę. Prowadzę go w lunecie już jakiś czas, teraz przyspiesznik i strzał jak grom zrywa odyńca do ostatniego, szaleńczego biegu i nagle cisza. Serce mało nie wyskoczy mi z piersi, teraz dopiero dało ujście emocjom. Bez tchu, bez sił i woli siadam pod sosną, gdyby ten odyniec zawrócił teraz do mnie, nie ruszyłbym ani nogą ani ręką. Podnoszę wzrok, coś mnie zaniepokoiło – mały asystent stoi na drodze, czeka na tego, który już za nim nie pójdzie – od dziś będzie wiódł dorosłe, samotne życie. Ciężkie doświadczenie, ale ode mnie nic mu nie grozi.

Wstaję z ziemi bo Władek woła gdzie jestem, a nie chcę żeby zobaczył jaki jestem rozklejony. Odpowiadam głośno i żeby spłoszyć dziczka, a on wolno zawrócił i zginął w ciemnej już kniei. Idziemy na zestrzał, jest zerwany, ciężki trop. Przedzieramy się wolno przez podszyty, są krople farby, wychodzimy na czysty las, widzę ciemny, duży kształt. Podchodzimy, odyniec leży jakby spał na brzuchu. Jesteśmy ostrożni, ale tu już tylko pokłon świętemu Hubertowi i ostatni kęs do pyska zwierza. Władek mnie wyściskał wręczając złom i gadał jak nakręcony, że takiego szczęściarza nie widział jak żyje i że teraz to dopiero będzie uczta przy królewskiej nalewce.Dzik

Noc zapadła, Władek poszedł po naszych gości i po samochód, a ja siedzę na mchu oparty o drzewo przy dziku – czuję jego ciepło i ten narkotyczny dziczy zapach. Jest teraz we mnie knieja, jest koziołek, jest dzik, jest broń w ręku, jest całkowite zespolenie z naturą, aż nierealne, aż boli to uczucie szczęścia, czy tak się umiera? Ale nie dają mi marzyć. Światła samochodu coraz bliżej, ładujemy z trudnością dzika do kufra, jedziemy po koziołka, no i do domu na ucztę.

Władek po tym opowiadał znajomym, że zapamięta to polowanie i ten pokot na długo. On na długo, a ja na całe życie. Wiszą te wspaniałe trofea nad moim biurkiem w gabinecie myśliwskim, są zawsze razem. Wyżej jako pierwszy jest koziołek, a pod nim odyniec – są nierozłączni jak los, który je połączył, jak czas, który dla nich się zatrzymał. A działo się to pamiętnego dnia 31 maja 1984 roku.

Mirosław Jerzy Więckowski
Słońsk 2008