PSIE SZCZĘŚCIE
– część pierwsza –
Motto:
Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem
O swym panu myśli i rwie się do niego
na dwóch łapach czeka
pan dla niego podwórzem, łąką, lasem, domem
oczami za nim biegnie i tęskni ogonem
pocałuj go w łapę
bo uczy jak na Boga czeka
Ks. Jan Twardowski
Najbardziej lubię te porę dnia, kiedy słońce dotąd świecące w okno gabinetu myśliwskiego już zachodzi rzucając skośne refleksy, gdy budzi się zmierzch i mrok zaczyna włazić na ściany, czepiając się wieńców rozwieszonych wokół tego jednego najważniejszego, brązowomedalowego czternastaka i na uporządkowane w szeregach parostki, a medalion odyńca wiszący nad biurkiem nabiera tajemniczych, prawdziwych cieniów. Gdy Dunaj rozwalony na kanapie otwiera mądre, brązowe oczy na trzask głośniejszej, akacjowej iskry w kominku. Przeciąga łapy odsłaniając brzuch z białą, groźną pręgą blizny po ranie. Złazi z kanapy i idzie na skórę dziczą leżącą przed kominkiem, gdzie leniwie palą się szczapy i znowu zapada w drzemkę obok Czoka, który wcześniej zajął ciepłą ostoję. Czasem jęczy przez sen, czasem warczy, czasem przebiera łapami biegnąc we śnie. Pewnie śni mu się walka. Ta jego pierwsza walka o życie. Wówczas Czok budzi go kwiląc szczenięco. Ale czasami jest jeszcze gorzej. Zwykle w nocy lub nad ranem z gardła Dunaja wydobywa się wściekły warkot i pies dostaje konwulsji. Czok wtedy skowycząc przeraźliwie woła ratunku i budzi mnie w środku nocy. Te konwulsje to pourazowa, jadowita padaczka. Nachodzi Dunaja coraz rzadziej: dwa, trzy razy do roku, gdy jest szczególna pogoda, gdy jest mocno pobudzony, gdy wróciliśmy z lasu ze spotkania z dzikiem. Czas leczy rany lecz nie wszystkie. Dzisiaj Dunaj jest w szóstym polu, wychowuje małego jamnika, śpią razem, jedzą razem, chodzimy razem na spacery. Tylko bawić się Dunaj nie potrafi, nie lubi. Jest mądry, poważny, zrównoważony i wiecznie głodny dzików. Jak ten czas leci… Dunaj był jakiś dziwny. Kiedy zadzwonił do mnie kolega powiadamiając, że ma dwa szczeniaki gończych polskich byłem podekscytowany. Dotąd wprawdzie całe moje życie przebiegało w obecności psów, to jednak prawdziwie polskiej rasy nie miałem okazji poznać.
Pies – ile już było definicji tego przyjaciela, towarzysza, stróża dobytku i obejścia, powiernika przyjmującego łzy wylane w kudły – szczególnie po zakrętach losu lub trudach życia? Ale gdy on był, gdy jest, gdy można mu wytłumaczyć, pogadać, popieścić, gdy przyjmuje twoje wiarołomne przyrzeczenia, gdy patrzy ci (jak mówi mój syn) wiernopoddańczo w oczy; ale najważniejsze – gdy się przytuli ufnie, nie za jadło, ale za wspólny dach, za wspólne życie; gdy czujesz jego ciepło, jego oddech, kiedy oddaje ci swe oczy, serce, ciało; gdy po całodziennej wędrówce uwali się na dziczej skórze przed kominkiem i gdy wąchasz mu łapy pachnące tysiącem ścieżek, niewiarygodnym aromatem pól i lasu; lub gdy odpoczywasz w fotelu, a on nagle się zrywa i warczy, i głosi kogoś obcego; albo kiedy masz tę znaną biedę, że strzeliłeś zwierza, i że go nie ma, i idziesz z nim na trop, i wściekasz się, że nie może nic znaleźć, a potem przepraszasz kornie, gdy okaże się, że to było pudło – lub całujesz ten mądry, kudłaty pysk ze szczęścia, że znalazł i taki jesteś z niego dumny, że wszyscy wiedzą, że to on był na tym polowaniu najważniejszy. A w domu jest częścią twego życia. Jaka jest definicja psa i kto ją może podać?
Kiedy miałem może pięć lat, Ojciec mój na urodziny podarował mi szczeniaka, suczkę Morwę, mieszańca, ale z tych wilczurowatych. Była szaroczarna, odważna, sprytna, ale rozumna i spokojna. Morwa miała swoją porządną, murowaną jeszcze przed wojną budę, zawsze wyścieloną świeżą słomą i nigdy nie była wiązana. Ale też nigdy nie wychodziła z obejścia. Duży dom na wsi i duże obejście gospodarcze to było jej królestwo, lecz skąd wiedziała, że to ja jestem jej królem? Pamiętam, jak Matka dawała mi dla niej jedzenie, zdawało mi się tak dobre, że sam je próbowałem z jej miski, a ona czekała z boku, może z dumą, że mnie karmi? Zawsze wiedziała, kiedy może ze mną pójść z domu, nie musiałem jej wołać, po prostu wychodziliśmy razem. Kiedy tylko skaleczyłem rękę lub nogę, nie biegłem z płaczem do domu lecz do Morwy, ona wiedziała co ma robić. Siadałem i dawałem jej ranę do lizania, czasem aż boleśnie ją pogryzała, aż rana przestawała krwawić, a na jutro już był naskórek i nie trzeba było bandaży. Kiedyś po przymusowej kąpieli zimą w przerębli, bośmy chodzili na jezioro jeździć na łyżwach, dopadło mnie zapalenie płuc. Przybył doktor, była penicylina i stawianie baniek i jakoś nie chciało przejść. Morwa jakimś cudem dostała się do mnie – Matka nie pozwalała psom spać w domu – i całą noc ogrzewała mi plecy. Rano gorączka opadła i poczułem się zdrowy. Przeżyła ze mną kilkanaście lat, znała wszystkie moje troski i marzenia. Widziała pyszne rykowiska jeleni przy wypasach bydła i była towarzyszką wszystkich moich wędrówek leśnych. Nie musiałem się wysilać – rozumiała każdy mój gest, każde słowo. Była częścią mnie. Ale nagle przez moje dzieciństwo i młodość stała się stara, posiwiała i zęby jej wypadły. A tu przyszedł dla mnie bilet do wojska. Wszyscy w domu widzieli moją rozpacz:
któż suką się zajmie? W dużym gospodarskim domu tyle jest pracy i zajęć od świtu, że gdy jeszcze w dodatku moje ręce do pracy na co dzień włożone, miały na dwa lata odejść z domu, któż suką miał się zajmować, gdy nawet jedzenia od nikogo prócz mnie nie przyjmowała!? Prawie gwałtem ją karmiłem. Ojciec nakazał mi sprawę rozważyć i decyzją podjąć, a tu czas naglił. Wywiodłem Morwę na spacer do lasu. Rowerem jechałem, ona przy mnie biegła pomału, dysząc ciężko, zawsze od strony rowu, nigdy od drogi, aż przyjechaliśmy do uroczyska, któreśmy tylko my znali, nad oczkiem wodnym wśród bagien. Tam jej wytłumaczyłem wszystko. Ile tam wylałem łez, jedynych, których nie było za dużo i których się nie wstydzę. Tam ją leżącą pod krzewem z nosem w moim kapeluszu pożegnałem. Ale wstała jeszcze, biegła za mną kawałek, a potem została na leśnej drodze. Wiedziała, że tam gdzie idę zabrać jej nie mogę, i że zostać z nią nie mogę, a więc została ona. Coś mnie tknęło, odwróciłem się – Morwa patrzyła za mną, a kiedy zatrzymałem rower zawróciła wolno i zginęła mi za zakrętem drogi. Nie wiem jak prędko wróciłem. Leżała w tym samym miejscu z nosem w moim starym kapeluszu, zapomnianym przed chwilą. Zawachlowała ogonem lecz już się nie podniosła i tylko patrzyła na mnie swymi wielkimi, wiernymi oczyma z miłością wielką i wdzięcznością. Upadłem na kolana, porwałem jej siwy łeb i przytuliłem do twarzy, wtedy liznęła mi oczy po raz ostatni, zabierając ze sobą łzy. Odeszła cicho, nawet nie wiedziałem kiedy, ciągle na mnie patrząc. Przesiedziałem z nią, trzymając jej głowę na kolanach do świtu, a potem ją pochowałem w tym samym miejscu przykrywszy głowę kapeluszem i otuliwszy koszulą. Śpi spokojnie, a ja czasem myślę, czy w innym życiu nie odprawialiśmy wspólnych łowów wraz z wilczą gromadą. Do dzisiaj we mnie żyje i nigdy o niej nie zapomnę, choć minęło już tyle lat.
Tych psów w moim życiu nie było znów tak wiele, bo nie były dla mnie byle czym, były częścią mego życia. Czasem myślę, że tak je traktuję bo sam jestem trochę jak one, a może jest odwrotnie, może to dlatego one mnie tak traktują? Ale jest inna, dziwna opowieść. Kiedy w wyniku nieszczęśliwego wypadku w gospodarstwie zmarł mój Ojciec okazało się, że piesek Puszek, ulubieniec Ojca, nie chce jeść. Było to dziwne indywiduum – trochę foxterier pomieszany z wszystkim co się dało. Dla wszystkich złośliwy, uwielbiał tylko Ojca. Teraz wychudł, skołtuniał i nikogo do siebie nie dopuszczał, nawet wody nie chciał pić, a tu zrobił się upał. Chcieliśmy z bratem mu ulżyć. Obcięliśmy na siłę kołtuny. Wtedy wybrał się na wędrówkę. Poszedł ze skargą do Ojca na cmentarz. Brat go znalazł i pochował w miejscu wypadku Ojca, w ogrodzie pod wiśnią. To nie żarty. Pies ma duszę i to jaką. Dunaj. Kiedy już dom w Słońsku był gotowy, powiedziałem sobie, że czas na kolejnego psa myśliwskiego, tym razem patriotycznie – polskiej rasy. Był już bowiem wyżeł niemiecki szorstkowłosy – Fatima, najcudowniejsza suka na świecie, wspaniała do pracy w wodzie i w lesie, niezwykłej karności, dożywająca na emeryturze u Jacka; był foxterier Dino – dziwny samotnik, wiecznie tęskniący za leśniczówką rodzinną; był cocker spaniel – Gabbi – doskonały płochacz aporter, razem z moim synem Jackiem uwielbiali polowanie na piżmaki i bażanty. Nie było tylko rasy polskiej. No więc kiedy kolega zadzwonił, wybrałem się zobaczyć co też to jest za dziwo. Okazało się, że są dwa szczeniaki: jeden czarny podpalany, drugi podpalany również ale brązowy, tak dokładnie brązowy, że i oczy, i nos, i opuszki łap były brązowe. Był większy od brata ale jakiś bardziej zalękniony, może niechciany, może już zaznał bólu, może miał złe dzieciństwo, dość że zdecydowałem natychmiast-ten. Zabrałem toto do siebie, do domu, zowiąc Dunaj, bowiem wydało mi się, że Czok dla gończego polskiego nie przystoi. No i się zaczęło. Cóż to było za półdiablę weneckie! Co było do zżarcia to zżarł, co do poszarpania – poszarpał, a jak chciał gdzieś wyjść to i tak wylazł – czy to się podkopując, czy to rozplątując siatkę ogrodzenia. Co prawda miał świetną nauczycielkę, sukę znajdę – mieszańca wszelkiego kalibru, która początki edukacji pobierała na ulicy i przekazała wszystko Dunajowi. Później już była na uwięzi, ale też później Dunaj radził sobie sam. Wreszcie przyszedł czas na nauki i częsty pobyt w łowisku. Dunaj zaczął poważnieć i inaczej pojmować cel życia. Okazało się, że strzału nie boi się zupełnie, natomiast do wody nie wejdzie za żadne skarby
Nie zmuszałem go, natomiast zacząłem zadawać sobie pytanie czy aby strumień wody pod ciśnieniem nie był karą za przewinienia. No i nie można go było nakarmić – czyżby był głodzony? Takie różne pytania przychodziły mi do głowy w trakcie coraz większej zażyłości i przywiązania. Wreszcie po tropie, po czarnej stopie znalazł pierwszego strzelonego dzika. Co prawda nie oszczekał zwierzyny ale gdy widziałem jak pracuje – raz dolnym, raz górnym wiatrem – byłem naprawdę szczęśliwy.
Dunaj był w drugim polu, gdy nadszedł czas polowań zbiorowych. Pomyślałem sobie, że czas aby obznajomił się z innymi psami, z myśliwymi, z oprawą polowania. Na odprawie polowania hubertowskiego przedstawiłem Dunaja i Bajtka, psa Edka. Zapowiedziałem, że Dunaja będę miał przy sobie na stanowisku. Podkładaczem był Edek. Po dwóch pierwszych miotach na rozkładzie był byczek szpicak, teraz był miot ostatni, pędzony na spaloną leśniczówkę, enklawę pól śródleśnych. Po rozprowadzeniu myśliwych na stanowiska usiadłem na stołku na skraju pól pod starym dębem, przywiązując Dunaja smyczą do nogi. Przed sobą miałem starą łąkę zarośniętą pokrzywą i krzewami, z lewej strony rów, za rowem młodniak olchowy wąski na 30 kroków i pola. Pędzenie miało się ku końcowi. Wprawdzie Edek obiecał dziki, ale miot jak na razie był cichy. Widzę, że koledzy z linii na prawo rozładowują broń, wstaję, łamię kniejówkę, odpinam Dunaja od nogi i przydeptuję smycz… i słyszę, że Bajtek dał głos. A tu pokrzywy na chłopa, ładuję broń. Nagle nad te pokrzywy wyjeżdża garb dzika jak karp na płytkiej wodzie i wali w ten rów na lewo i w młodniak olchowy. Nie miałem kiedy strzelić, ale gdy wyskoczył z rowu i poszedł w lewo, w młodniak pomiędzy drzewkami -strzeliłem! i zaczęło się! Najpierw zwaliło się od kuli drzewko, a potem Dunaj wyrwał mi smycz z pod nogi i poszedł za dzikiem. Uczony, że dzik to coś najważniejszego robił wszystko co można – ciągnąc za sobą smycz – by dogonić dzika i pędził go wzdłuż rowu obrzeżem pól aż do lasu. Ja za nim, zwalając z siebie wszystkie ciuchy, modląc się tylko żeby nie dopędził dzika. Ostatkiem tchu dochodząc do lasu usłyszałem z jednego miejsca, za górką przy młodniku oszczek Dunaja. Kiedym się tam wdrapał, ujrzałem widok: wielki jak szafa dzik kręci się w kółko, a Dunaj przy nim w proporcji jak warchlaczek przy losze, robi w kółko karuzelę. Jak to ze strachu o psa czy blokady umysłu doświadczony myśliwy może zrobić głupotę? Zamiast spokojnie się wysapać, patrząc czy odyniec nie kłapnie Dunaja i ulokować celną kulę z niewielkiej odległości to ja, jak fryc, jak nie wrzasnę: -Dunaj do nogi!!! Rety! Dunaj zmęczony, jak usłyszał mój głos – dzika za portki. Dzik usiadł – wielki jak stodoła – i wtedy mogłem strzelić na sztych, ale ręce mi opadły i nie mogłem broni podnieść do oka, a ten jak się na dzika nie rzuci! Odyniec miękko schylił gwizd i równie miękko wyrzucił Dunaja w górę ponad młodnik i robiąc w tył zwrot – poszedł nie draśnięty.
Patrzyłem jak Dunaj spada jak szmaciana lalka i leży bez ruchu na ściółce, i miałem w sobie zupełną pustkę. Naraz się pozbierał i zaczął węszyć ciągnąc za sobą smycz. Odblokowało mnie. Ruszyłem: piesku, piesku! Kiedy podchodził zobaczyłem, że spod brzucha wiszą mu białe frędzle i kapie krew – i zdałem sobie sprawę, że go nie uniosę, a do samochodów jest dobry kilometr. Wziąłem smycz i najkrótszym szlakiem ruszyłem na zbiórkę. Jak myśmy tam doszli, nie wiem. Dunaj po drodze zaczął szarpać te swoje wiszące wnętrzności ale słuchał mnie i szedł dalej.
Są samochody. Wszyscy wiedzieli, że stało się coś złego. To był koniec polowania. Zarządziłem powrót na miejsce pokotu, a sam z Dunajem samochodem do lecznicy. Rafał, kolega myśliwy i lekarz weterynarii, pojechał przodem przygotować się do operacji. Trzymałem Dunaja na kolanach brzuchem do góry by zamknąć ranę, trochę jęczał, ale dopiero gdy zaczęły się korzenie i dziury po drodze, zaczął płakać jak dziecko prawie. Już stół operacyjny i narkoza, a kiedy po znieczuleniu otwarła się rana i zobaczyłem na ścianie żołądka krechę od szabli dzika sam mało nie zemdlałem i tylko odpowiednia dawka „lekarstwa” pana Gruntkowskiego – ojca, postawiła mnie na nogi. Potem trudna dwugodzinna operacja. – Rekonwalescencja była nad podziw krótka. Kiedy odzyskał przytomność jakiś czas leżał spokojnie, na drugi dzień jednak potargał hiszpański kołnierz i zaczął lizać ranę i dobierać się do szwów. Żeby temu zaradzić zakładałem mu moje koszule, pakując przednie łapy w rękawy i wiążąc poły na plecach. Bardzo był wówczas przystojny. Ale i tak sobie poradził. Koszule podarł, szwy wyciągnął. Rana się wywinęła ale nie pękła i zaczęła się goić.
Teraz nastąpił dramat. Po dwóch tygodniach chyba, Dunaj dostał ataku padaczki. Nie wiedziałem jak mu pomóc. A on leżąc na boku łapami rzucał i pianę toczył z pyska, i charczał, a z głębi trzewi dobył się jakiś zapach i odór ostry, kwaśny, jadowity. Kiedy konwulsje ustały jakiś czas leżał cichy i tylko dyszał, potem wstał chwiejnie i zamiast na podwórko wszedł do spiżarni i stanął. Chciałem go pogłaskać, pocieszyć. Wyciągnąłem rękę, wówczas mnie uderzył kłami, mocno ugryzł, prawie łamiąc mi palce. Zobaczyłem, że ma zupełnie nieprzytomne oczy. Krzyknąłem: Dunaj! Wyszedł, słaniając się na dwór, po jakimś czasie obiegł ogród i wrócił do mnie. Skowycząc zaczął lizać krew na mojej ręce. Ą kiedy go przytuliłem, długo nie mógł się uspokoić i długo mnie jeszcze przepraszał. Doktor stwierdził padaczkę pourazową. Siedemnaście szwów uratowało życie Dunaja, tych zewnętrznych, bo co było wewnątrz Rafał nie chciał powiedzieć, ale najważniejsze, że pies żyje i tak warczy na doktora, jakby to on był tym odyńcem. Myślałem, że będzie się bał dzików. Kiedy znowu trzeba było szukać postrzałka, wziąłem Dunaja, poszedł jak po sznurku, dzika w trzcinach znalazł – był martwy, ale pies rzucał się na niego tak, że boję się, co będzie gdy trafi na podobnego jak jego pierwszy. Poradził mi pewien myśliwy, że aby uspokoić nerwy psa po przejściach z dzikiem, najlepiej wziąć do domu drugiego psa, szczeniaka, który by go ciepła i miłości uczył. No więc jest w domu nowe dziecko. Perłowozłoty, puchaty, z czarnymi błyszczącymi ślepkami – jamnik szorstkowłosy Czok, uwielbiany, psotny urwipołeć, przy którym Dunaj jest statecznym mentorem, pozwalającym się iskać, podgryzać i czasem ulegający pokusom zabaw, ale nade wszystko poważnym opiekunem pozwalającym Czokowi na wszystko. Ciekawe, że Dunaj w metryce kynologicznej ma właśnie na imię Czok. Święty Hubercie, miej ich w swej możnej opiece.
Słońsk – listopad 2002.
Mirosław Jerzy Więckowski